Przyznaję się, że trudno mi było po czteroletniej przerwie w relacjach przylecieć do Lwowa przedpotopowym AN-24B. Niby w aksonometrycznej projekcji zmieniały się pode mną znane plany ulic, po których tyle się chodziło, i przestarzałe, jak i ja sam, budynki, w których tyle się przeżyło, o których tyle mówiono, gdzie tyle się kochało i wypiło. Sama sobą narzucała się analogia do wracania duszy w miejsca? ale starannie ją odganiałem - jeszcze nie wszystko przepadło. Leciałem tutaj bez uprzedzeń, obraz i namiętności, będąc gotowym zapoznać się, że pieniądze zaczynają tutaj "pracować" - jak by tam nie było, miasto zmienia się w lepszą stronę. Ale o tym później.
Po mnie wyszli i odwieźli do Truskawca, gdzie rozlokowano w hotelach prywatnych uczestników III Międzynarodowego Festiwalu Brunona Schulza w Drohobyczu. To uzdrowisko obecnie przeżywa swoje nie najlepsze, ale i nie najgorsze czasy. Ono szybko się rozbudowuje, ale, niestety, jako materiał służą pozornie efektowne bloki betonowe, które całkowicie niszczą charakterystyczny dla tego miasteczka styl karpackiego retro. Truskawiec i Drohobycz odebrałem jako miasta-parki - zadziwiająco malownicze korony starych drzew oraz rozmaitość ich gatunków, powietrze jest takie, że można go nocami pić. Ale wszystko, co poniżej, wygląda o wiele gorzej, zaczynając od chodników. Nawet sympatyczne hoteliki, słynące z dobrej kuchni, wyglądali w pewnym stopniu jako dekoracje, pośpieszne imitacje. Niby wszystko już w nich jest, ale nie wszystko funkcjonuje, a o niektórych rzeczach po prostu zapomniano lub nie pomyślano.
Istnieje zniewalający urok marki. Słyszałem, że woda w Schodnicy, usytuowanej w pobliżu, jest o wiele bardziej uzdrawiająca w porównaniu do wody w już wyczerpanych źródłach Truskawca. Tam teraz częściej jeżdżą goście z Europy Zachodniej. Sam piłem taką wodę w skalnym Uryczu ze znajdującego prosto w ogrodzie źródła. A jednak nadal preferujemy międzywojenne polskie i byłe ogólnoradzieckie uzdrowisko - sercu nie nakażesz. Był kiedyś taki melodramat filmowy „Kto pojedzie do Truskawca?" A kto odwiedzi dawny Drohobycz - upadłe miasto magnatów naftowych początku XX wieku, gdyby nie mieszkał tam i nie umarł pisarz i malarz Bruno Schulz, który zaznaczył to miasto na literackiej mapie świata.
Otóż zjechali się z kilku kontynentów tłumacze, malarze, profesorowie, zespoły teatralne, muzycy - niczym pielgrzymi. Było to wydarzenie, które warte wiadomości, proponowanych przez przeróżne agencje medialne. Ktoś w Drohobyczu uparcie nie chce zrozumieć, że Schulz - to usprawiedliwienie Drohobycza przed Bogiem. Tym bardziej znacząca jest zasługa organizatorów Festiwalu, i z całym dla nich szacunkiem pochylam przed nimi głowę - jacy są mądrzy i oddani tej sprawie. Oni potrafili zmusili koniunkturę instytucji, organizacji i sponsorów służyć tak szlachetnej sprawie!
Istnieje ukryta rywalizacja pomiędzy Polakami a Żydami, czyim pisarzem był Schulz. Co do innych pisarzy, być może, często bywa inaczej, ale Schulz w pierwszej kolejności jest pisarzem drohobyckim, jak Kafka - praskim. Także istnieje swego rodzaju ogólnoświatowa sekta estetyczna „Schulcoidów" (termin, wprowadzony w obieg przez autora tych słów). Schulz był „geniuszem miejsca" miasteczek i dziur, który nie chciał wyrosnąć, był zwolennikiem metafizycznej światowej prowincji, zatrzymanego się czasu, - a takich ludzi w całym świecie trochę jest. W swoim wystąpieniu porównywałem go do Chaglla, który nie zechciał wyjechać z rodzimego Witebska (nie wiem, czy organizują zjazdy sympatycy tego rosyjsko-francuskiego żydowskiego malarza w ośpiewanym przez niego i porzuconym białoruskim mieście). Niedawno odszedł z tego świata główny organizator bałwochwalczego kultu Schulza - Jerzy Ficowski (którego niewątpliwe zasługi i nieciężkie grzechy można przebaczyć). Kiedyś on ostro walczył z bardzo inteligentnym krytykiem Arturem Sandauerem, który miał szczęście poznać Schulza osobiście. Wyglądało to tak, niby apostoł Paweł powstał do walki z ewangelistami. Wszystko to zostało w przeszłości. Udział w festiwalu wziął profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Jerzy Jarzębski, najbardziej znany reprezentant nowego pokolenia, z sukcesem powracający na ziemię i stawiający z głowy na nogi schulzologię - naukę, poświęconą badaniu twórczości jednego człowieka (za którego postacią dziś są mniej zauważane nie tylko jego przyjaciele-rywale Witkacy i Gombrowicz, ale również sam Mickiewicz, a być może i Kafka). Schulz stał się jedną z kluczowych postaci dyskursu Europy Środkowej, a tragiczna śmierć plasuje go poza konkurencją. Ale wracam i ja do rzeczywistości.
Nie piszę tutaj sprawozdania z Festiwalu - niczym nie różnił się od innych festiwali. Przyjechali utalentowani ludzie, przyjechali osoby nudne, ambicyjne i niedocenione. Były także tacy, których nie spodziewałem się tutaj zobaczyć. Andruchowycza, mieszkającego już od wielu lat dwa miesiące w Iwano-Frankowsku i dziesięć miesięcy w Berlinie, otrzymując prestiżowe stypendia. Od niego się dowiedziałem, ze Izdryk wrócił do Kałusza, od czego mną wstrząsną dreszcz, ale także, że on wrócił do „muzyk weselnych" i wydawnictwa czasopisma „Czetwer" („Czwartek"), co mnie w niektórym stopni uspokoiło. Spotkałem tutaj podobnego do Jeremy z kreskówki „Jellow Submarine" Pawłyszyna - z plecakiem, laptopem i komórką, - wypędzonego z „Lwowskiej Gazety" i pracującego teraz na któregoś z ukraińskich polityków. Spotkałem podobnego do krasnoludka o basowym głosie miejscowego dziennikarza Loniu Golberga i poznałem jego brata Jakowa, który wznowił dziś majestatyczną synagogę w Drohobyczu - drugą według rozmiarów w Europie po synagodze weneckiej. Pewna osoba, mająca wpływy, poleciła nie wnikać w historię kradzieży fresków Schulza przez Żydów, która wywołała wielki zamęt. Całkowicie niespodziewanie spotkałem tu także dawnych lwowskich przyjaciół i znajomych. Włoch, który mieszkał ze mną w pokoju hotelowym wyglądał na smutnego bardzo wysokiego pana młodego ze starej komedii „Nie popełnij błędu, Asunto!" Ogólnie rzecz biorąc, w całej mojej podróży było wiele déjà vu. Wydawało mi się, że lubiłem kiedyś najlepszy na świecie polski teatr dzięki Tadeuszowi Kantorowi, ale tutejsze przedstawienia w ramach występów gościnnych najczęściej ciężko było oglądać. Bardzo interesujące i dobrze zrobione przedstawienie filmowe Włodka Kaufmana na dziedzińcu ratusza robiło duże wrażenie, jeśli ktoś nie zna geniusza surrealistycznej multiplikacji prażanina Jana Švankmajera (jak się okazało, oprócz jednego lub dwóch uczestników, nie wspominając o mieszkańcach Drohobycza, nikt go nie znał). A propos, nie przyjechali na festiwal bracia Kwaj, amerykańscy epigoni Švankmajera, którzy, zamieszkując w Londynie, nakręcili bardzo nudną kreskówkę według Brunona Schulza.
A nieprzyjemnie zaskoczyły następujące rzeczy: skradziona przez cyganów i sprzedana na złom tablica pamiątkowa z brązu, która była zamieszczona na chodniku w miejscu śmierci Schulza. Nic dziwnego: w Truskawcu przed pijalnią wód wzniesionej nad fontanną dziewczynie ktoś odłamał część ręki po łokieć. Nadal sterczy tam kawałek armatury, podobny do zgiętego pazura - turyści i odpoczywający mogą się przestraszyć. Najbardziej nieprzyjemne jest nieżyczliwe traktowanie przez miejscowych mieszkańców bogatych przyjeżdżających „panów" - kiedy oni z trudem wiążą koniec z końcem. Zrozumieć można, ale takie regiony i terytoria nie mogą mieć żadnej perspektywy turystycznej. W jednej drohobyckiej kawiarni pracownicy odmówili w obsłudze Polaków, którzy nie mówili po ukraińsku („Czy zwariowaliście?", - chciałbym w tym momencie zapytać). Jeden z Polaków poszedł skarżyć się policjantowi, a Lionia (jak wszyscy tutaj, on „także trochę szyje") powiedział, że więcej nie będzie przywodził tam turystów. Smutno o tym opowiadać, brzydko. Zaniedbane wille i pałace prastarych nuworyszów. Niektórzy z nich dziś kupują nowi gospodarze i przekształcają je na nową atrakcyjną zabawkę - ale tym gorzej wygląda zaniedbanie ogólnej przestrzeni, miasta w całości.
To samo mogę powiedzieć o Lwowie. Dostępne ceny samochodów zrobiły ze Lwowa jeden długi uliczny korek - to chyba wszystko, co się zmieniło w ciągu czterech ostatnich lat, jak mi się z grubsza wydaje. Zszedłem w dół ulicą Gródecką i poszedłem na piechotę, ledwo nie połamałem walizę na rolkach, wioząc ją po chodniku. Przeszedłem parkiem Kościuszki, w którym w czasach studenckich zabawialiśmy z kolegami, gdzie bawiła się w piaskownicy moja starsza córka, a ja układałem tym czasem słowa, siedząc na ławce i grzejąc się na słońcu. Ceglanego grysu jego aleje nie widziały w czasach niepodległej Ukrainy, tak samo jak altanka z kolumnami kredy i farby. A przecież za Polski te chodniki myło się szabrami i mydłem, w czasach radzieckich przynajmniej polewano je wodą, i wiewiórek w parkach było niezmierne dużo, jak w USA. Gdzie przepadły te zwierzęta.
Lwowianie, - mówię poważnie, - wasze parki, szczególnie Stryjski - to dziedzictwo narodowe, lepszych parków krajobrazowych nie widziałem dotychczas nigdzie! W 1940 roku z Moskwy przyjechała cała delegacja budowniczych w celu przejęcia lwowskiego doświadczenia (niestety, nic z tego nie wyszło); już w czasach „przebudowy" ogród japoński w moskiewskim Ogrodzie Botanicznym zaprojektowali i uporządkowali wraz z japońskimi specjalistami lwowscy fachowcy z tej dziedziny (wyszła z tego dobra zabawka i nie tylko).
Słyszałem we Lwowie o miejscowej „Rublowce" za Glinną Nawaryją; w pracowni witrażowej mojego kolegi oglądałem w komputerze wnętrza nuworyszów; sprzedawczyni przesmacznej kiełbasy na targu przekonywała mnie: „Gdyby Pan tylko zobaczył, jakie domy budujemy, na jakich samochodach jeździmy!". Ale wszystko to wcale nic nie znaczy - dlatego że, jeśli każdy żyje tylko dla siebie, pieniądze nie „pracują". Już po powrocie w moskiewskiej miejskiej Ukraińskiej Bibliotece (istnieje coś takiego!) znajomi dopytywali się: pieniądze przecież są, pojawiły się, jak to - „nie pracują"?! Moją odpowiedzią jest: dlatego, że Adama Smitha nie czytali - „Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów". Jeśli człowiek jest dziki i nie jest w stanie umówić się z podobnymi do siebie o wspólnym działaniu, on jest skazany na biedę, albo, przynajmniej, na zamieszkiwanie w biednym kraju, ile pieniędzy on by nie miał i nie wydawał. W tym jest przyczyna, i nie przypadkowo założyciel ekonomii politycznej rozpoczął z utworów etycznych (a myśmy niby wczoraj urodzili, żartowaliśmy, że wynagrodzenie gdzieś mierzy się muszlami i zabawkami dziecięcymi - ale przecież trzysta lat temu za Adama Smitha w Anglii działo się to samo! Ale jednak trzysta lat temu).
Nie mogłem się powstrzymać przed pouczeniami - ale w rosyjskiej prowincji życie wygląda być może nawet jeszcze gorzej! Ale sprawa polega nie na tym - nie jestem przyzwyczajony traktować rodzie miasto jako prowincję (a to miasto było moim i miastem moich przyjaciół mimo różnych narodowości, po prostu dlatego, że byliśmy młodzi). Teraz jednak muszę się do tego przyzwyczajać. Ale to już nie moja sprawa. Kolejne pokolenie opuszcza scenę, i każde z nich musi umierać nie w tym kraju i nawet mieście, gdzie toczyła się jego życiowa historia. Proszę sobie przypomnieć Brunona Schulza czy chociażby Winstona Churchila.
Opowiedziałem tylko o tym, co widziałem, odczuwam, o czym myślę. Cała reszta mnie nie interesuje. Dodam, że nie wspominałem o rzeczach najbardziej odpychających - wszystko wszędzie może się zdarzyć.
Ostatnie déjà vu miało miejsce na lwowskim lotnisku, kiedyś opisanym przeze mnie z opowieści. Panował tutaj spokój i pustka. Teraz jest to budynek dla niewielu bogatych i nigdzie nie spieszących się „białych ludzi", do których zaliczono mnie praktycznie przez przepadek. Karykaturalne duty free w pomieszczeniu byłej restauracji na pierwszym piętrze, gdzie można palić dopiero po takiej samej karykaturalnej odprawie, pijąc kawę z koniakiem i przypominając byłe huczne imprezy organizowane tutaj.
Mało brakowało, aby znalazłem się w tytułowym opowiadaniu drugiej książki Schulza, ale pasażerów do Moskwy zaproszono w tym czasie do samolotu.
Zdjęcie ze strony www.kommersant.ua
Tłumaczenie z języka rosyjskiego Iryny Duch