Dziennikarstwo: naiwny Lwów, cyniczny Kijów, ciekawa Warszawa

13:28, 11 березня 2008

Prawdziwie zacząłem zapoznawać się z dziennikarstwem po przeniesieniu się ze Lwowa do Kijowa w maju 1995 roku. Gdyż najważniejszy projekt mojej działalności publicznej, lwowska gazeta ?Post-Postup?, była wszystkim ? stylem życia, radykalnym projektem społecznym i tak dalej, ale w najmniejszym stopniu gazetą fachową ?

Po tych dwunastu latach jednak nie stałem się „prawdziwym dziennikarzem" we współczesnym rozumieniu tego pojęcia, bo, mimo to, że uprawiałem całkiem dobrze to rzemiosło produkcji telewizyjnej, radiowej oraz gazetowej, a jednak pozostawałem człowiekiem zasad. Wiem także, iż w swoim środowisku profesjonalnym słynąłem jako osoba „latająca", czyli często zmieniająca różne projekty. To prawda. W ciągu dwunastu lat zdążyłem popracować w pięciu programach telewizyjnych, trzech stacjach radiowych, czterech portalach internetowych oraz w ok. piętnastu czasopismach i gazetach. Geografia zleceniodawców podobnej współpracy, oprócz miast ukraińskich, obejmuje także Londyn, Pragę, Petersburg i Moskwę, Berlin i Kolonię, Warszawę i Rzeszów. Ta lista robi wrażenie na pracodawców i łagodzi aspekty negatywne częstej zmiany przeze mnie projektów.

Moje doświadczenie, zdobyte wskutek takiego kalejdoskopu „formatów" i miejsc pracy, jest dla pracodawców dość cenne, dla mnie z kolei - wręcz bezcenne. Można byłoby wiele porównywać: przeprowadzać paralele i podkreślać różnice, przypominać zabawne historie oraz odznaczać szczególnie ważne momenty etc. Jednak w tym tekście spróbuję tylko skonfrontować trzy zdecydowanie odmienne przestrzenie pracy dziennikarskiej.

(Niech czytelnik my wybaczy, ale w tym miejscy nie mogę nie podzielić się jedną osobistą refleksją. Podejmując się próby konfrontacji rzeczy, które maja niewiele wspólnego, dobrze wiem, iż jest to niebezpieczne. Wiem na przykładzie własnego dyplomu na Uniwersytecie Lwowskim. Wtedy, w 1933 roku, recenzent mojej pracy dyplomowej napisał, między innymi, następujące słowa: „Drogą konfrontacji rzeczy, które mają niewiele wspólnego, autor wysnuje absurdalne wnioski". Dlatego spróbuję powstrzymać się od wniosków i skupić się wyłącznie na stwierdzeniu dostrzeżeń i interpretacji faktów).

 

Naiwny Lwów

Kiedy w 1991 roku zaczęliśmy wydawać gazetę „Post-Postup" nie było wśród nas dziennikarzy, było tylko kilku studentów studiów dziennikarskich. Dlatego mieliśmy przeważnie naiwną wizję tego, jak należy tworzyć prawdziwe media. Jednak stało się to formułą sukcesu, gdyż zarówno elity, jak i społeczeństwo były wówczas dość naiwne w ich traktowaniu wolności, demokracji, tworzenia państwowości, porządku światowego i in. Wystarczyło nam tego, że byliśmy uczciwi w stosunku do naszych czytelników i nie naturalnie szczerzy w sprawie problemów społecznych, nadziei, przeżyć. Otóż, używając słowa „naiwność", mam na myśli przede wszystkim szczerość, uczciwość, nieobojętność większości tych osób. Ale, niestety, naiwność zawiera w swoim spektrum także brak kompetencji, brak oświaty, niezrozumienie niektórych procesów. Właśnie na walkę z tymi piętami achillesowymi ówczesnego społeczeństwa ukraińskiego stawiał „Post-Postup".

Starając się zwalczyć społeczną naiwność, każdy z nas musiał zwalczać ją w sobie.

Ponadto, każdy z nas został poddany testowi przekształcenia na osobę publiczną, której myśli, poglądy, słowa stają się dorobkiem publicznym. Nie zawsze to przynosiło nam korzyść czy podstawy być dumnymi z siebie. Praktycznie każdy z nas posiadał w swoim arsenale przykre doświadczenie, kiedy musiał przyznać: tak, jednak zblamowałem się w oczu tylu ludzi.

Być może, właśnie dlatego ironiczne izolowanie siebie od ważnych osobowości stało się swoistą marką firmową pracowników gazety Post-Postup. Ono budowało się na uświadomieniu tego, że człowiek ma trudności z wyjściem poza granice swojej wiedzy i swej inteligencji, natomiast bardzo łatwo jest przekroczyć granice własnej głupoty. Pobłażliwość wobec siebie skłaniała nas być wyrozumiałymi wobec całego społeczeństwa, jak też do każdego poszczególnego czytelnika. Przyszedłszy z tym stylem do stołecznego środowiska dziennikarskiego, udało nam się zając w nim szczególne, powiedziałbym nawet - elitarne miejsce. Chociaż, jak się okazało, nie na długo.

 

Cyniczny Kijów

Cyniczność stołecznego środowiska dziennikarskiego dostrzegliśmy nie od razu, za co musieliśmy zapłacić odpowiednią cenę. Mam na myśli huczne odejście ze studia telewizyjnego MMC-Internews, gdzie Ołeksandr Krywenko był redaktorem naczelnym studia telewizyjnego, a ja - kierownikiem i prowadzącym tygodnika „KIN". Wtedy jeszcze wierzyliśmy, że w razie, gdy grupa osób, składająca się z kilkudziesięciu dziennikarzy, redaktorów, reżyserów i operatorów odchodzi w kompanii telewizyjnej na znak protestu przeciwko postępowaniu kierownictwa, wyklucza to falę oburzenia w środowisku dziennikarskim i nie pozostawi sprawę bez skutków dla kierownictwa. Że, być może, nawet tysiące zwolenników uczciwych i obiektywnych wiadomości w telewizji wyjdą na ulice, organizując akcje protestu, tak, jak było później w Pradze. Ale bardzo się myliliśmy. Nasze miejsca bardzo szybko zajęli inni ludzie - znani i całkowicie nieznani. Jedni z nich po prostu cicho zazdrościli warunkom, które były dla nas stworzone w kompanii telewizyjnej z inwestycjami amerykańskimi, a inni czekali swej szansy, niezależnie od tego, w jakim kontekście ona się pojawiała. A społeczeństwo - czy to organizacje pozarządowe, czy ogół widzów-słuchaczy-czytelników - nigdy nie reagowało w sposób aktywny. Nawet na większe skandale, jak, na przykład, zniknięcie Georgija Gongadzego. Jak teraz się mówi - jaki kraj, takie akty terrorystyczne.

Nie było solidarności także wewnątrz środowiska dziennikarskiego stolicy.

Kiedy po szeregu porażek Krywenko musiał na jakiś czas wrócić do Lwowa, on w jednym ze swoich wywiadów powiedział, że do Kijowa trzeba przyjeżdżać na czołgu. Jedna ze znanych stołecznych dziennikarek w rozmowie prywatnej skomentowała te wydarzenia następująco: rzeczywiście, czemu on na wozie przyjechał?

Co prawda, na samym początku my z pewnym podziwem zauważyliśmy ciekawe zjawisko, które znacznie odróżniało nas od stołecznych dziennikarzy: ciała naszych kijowskich kolegów (z nieznacznym wyjątkiem) instynktownie wyginały się w „pozycję misjonarza" przed przedstawicielami władzy albo po prostu wpływowymi osobami. Nie zawsze potrafiliśmy ukryć nasze poczucie upokorzenia. A propos, oni długo nam to pamiętali. Po latach zdaliśmy sobie sprawę, że oni po prostu byli lepiej poinformowani od nas w sprawie tendencji rozwoju przestrzeni medialnej kraju.

Przez to w 1998 roku atmosfera w Kijowie stała się dla mnie nie do zniesienia, i ja po raz pierwszy „uciekłem" do Warszawy. Następnie była jeszcze jedna próba: powrót z Polski w celu udziału w projekcie czasopisma „Pik" i kolejne fiasko, technologicznie podobne do sytuacji, która złożyła się w MMC-Internews. I kolejna ucieczka do polskiej stolicy na kilka lat.

 

Ciekawa Warszawa

Z Kijowa do Warszawy jedzie się pociągiem mniej, niż dobę, ale z punktu widzenia cywilizacyjnego Ukraina będzie nadążać Polskę jeszcze przez wiele dziesięcioleci (jeśli, oczywiście, zechce iść w tym kierunku). Warunki dla pracy dziennikarza zarówno na Ukrainie, jak i w Polsce były wtedy i teraz bardzo odmienne. Większość znanych polskich ŚMP jednak są bardzo dobrze bronione przed wpływami polityków i polityką właścicieli. Polski dziennikarz na ogół dobrze zarabia i jest szanowaną w społeczeństwie osobą, po to zachowuje także swoją reputację i miejsce pracy. Dostęp do informacji jest do takiego stopnia otwarty, że dla ukraińskiego dziennikarza wydaje się prawie idealnym. Wszystko to powoduje, że polskie media mimo wszystko pasują do kategorii prawdziwych mediów, to znaczy pośredników pomiędzy społeczeństwem a władzą, obrońcą interesów publicznych a dociekliwym obserwatorem „rąk władzy". Trudno opisać tę profesjonalną satysfakcję i dumę ze względu na swój zawód, kiedy jakaś publikacja w polskiej gazecie lub materiał w telewizji powoduje odwołanie ze stanowiska któregoś skorumpowanego ministra albo wszczęcie postępowania karnego wobec nieuczciwego i niemoralnego polityka. Miałem tylko jeden problem - to był nie mój kraj, nie moje społeczeństwo, nie moje dziennikarstwo. Ile razy zamawiano mi artykuły dla centralnych polskich gazet i czasopism, ile mnie proszono o komentarze dla audycji radiowych albo ile mnie zapraszano do studiów poważnych programów telewizyjnych! Wszystko to jednak nie dawało uczucia, że mam bodaj jakiś wpływ na procesy w swoim kraju. W takich momentach „kraj rodzimy" jest niby kamieniem na szyi, który nie pozwala zanurzyć się w wody światowego oceanu wolności.

 

Zamiast wniosków

W maju 2005 roku, wróciwszy znów do kijowskiego środowiska dziennikarskiego, już nie zastałem w nim takich moralnych autorytetów, jak Saszko Krywenko czy Serhij Naboka. A także wielu innych osób, które wolały pracować w służbach prasowych albo tzw. strukturach PR, żeby tylko nie mieć nic wspólnego z „operacyjnym" dziennikarstwem. Natomiast zastałem na „ciepłych" miejscach tych samych „fachowców", których jeszcze kilka miesięcy wcześniej nazywano nie inaczej, niż „sługami antyludowego reżimu Kuczmy". W dodatku spotkałem tam masę młodych dziennikarzy, którzy nawet nigdy nie zastanawiali się nad zasadami, odpowiedzialnością wobec społeczeństwa, a czasem wobec zwykłej ludzkiej godności.

Kolejna moja super-naiwna próba uciec z Kijowa do Lwowa we wrześniu 2006 roku - marcu 2007 roku mimo to, że była fatalną pomyłką, jednak pomogła mi uświadomić, że Lwów już nie jest taki naiwny, jaki był kiedyś. Chociaż, na szczęście, nie jest jeszcze taki cyniczny, jak Kijów.

I na zakończenie. Wiele lat po wyjeździe ze Lwowa przedstawiano mnie jako dziennikarza lwowskiego. Najpierw starałem się tłumaczyć, że już nie pracuję ani we Lwowie, ani dla lwowskich gazet i czasopism. Dopiero później uświadomiłem sobie, że chodziło nie o „geografię", lecz o „szkołę". Tak, lwowski dziennikarz jeszcze długo po 1991 roku był kojarzony z „czystym" dziennikarstwem", które służyło interesom społeczeństwa, a nie potrzebom grup polityczno-finansowych. Dziś już tak nie jest. Ale to „zasługa" nie tylko lwowskich dziennikarzy młodszych pokoleń, którzy pozostawali we Lwowie albo wyjeżdżali do stolicy bez poczucia misyjności, a z twardym zamiarem zrobić karierę i zarobić pieniądze. Jest to w ogóle problem ukraińskiego dziennikarstwa, które zamieniło dumne imię „łańcuchowego psa demokracji" na upokorzone określenie „salonowego pieska oligarchii".

 

Zdjęcie ze strony https://www.mediart.ru/

 

Tłumaczenie z języka ukraińskiego Iryny Duch

Довiдка ZAXID.NET