Moja Warszawa

12:25, 7 вересня 2008

Wietrzna, zimna, czarno-biała, zamerykanizowana, arystokratyczna, bez stylu i gustu, kolorowa, namiętna, otwarta i zamknięta w jakiejś przestrzeni, niezrozumiała, zresztą, chciana. Zamyka sama sobą koło ludzkiej podróży czy nawet życia.

- Jeśli się zrodzi w tobie chęć miłości, jedź na zimne wybrzeża Bałtyku czy, przynajmniej, do Krakowa, - polecił mi jeden poważny polski profesor, który w swoim życiu odwiedził setki miast i dziesiątki krajów. - Warszawa do tego się nie nadaje.

- Ale nie chodzi o miłość, - zaprzeczyłam. Dziwi mnie tylko, jak miasto może być tak nieuporządkowane a jednocześnie tworzyć całość?

Profesor chyba był mądrzejszy. Chodziło akurat o miłość.

Najpierw straciłam świadomość. Następnie wzrok. A później słuch. Pozostała tylko możliwość dotykania. Znałam polskie słowa, ale nie umiałam je wyraźnie wymawiać. Dlatego musiałam milczeć, dotykając miasta. Zawsze. Dotykałam zwykłych budynków, milczałam, trafiałam w pulsujące miejsce, milczałam, oddychałam Warszawą, piłam mrozowy sok, milczałam... Czy bałam się stracić głos na zawsze? Tak, ale ten lęk był silniejszy ode mnie. Niekiedy się zdarza, iż człowiek włada całym światem, oprócz swego, małego, własnego.

A zmysły, niezrealizowane w słowie i głosie, rozrastały się. Szczególnie po tym, jak przypadkowo wylałam szmaragdowo-cytrynową herbatę - dopiero z ognia, - sobie na kolana. Najpierw ta trema była mleczną ochłodą, potem - nasyconego koloru dojrzałych słów, jeszcze później - allegro con brio"...

Krzyczeć mocno, z całą siłą mogłam tylko we śnie, w nocy. Oczy w ogóle się nie otwierały. Słychać było obce głosy i orkiestry, i fizyczne, na wskroś, granatowe, właściwe zjawie, uczucie dotknięcia palców do zimnych ścian, drzew i szaro-burego warszawskiego nieba.

Rano sny uciekały. Znikał także wzrok i słuch. W nocy władałam tylko rękami - sztywne nadgarstki, wilgotne dłonie, zbyt długie palce. Przez nie do mnie dotychczas łatwo przenikała muzyka, kolory, zapachy, ale nie miasta. Teraz przez długie palce mogła przeniknąć miłość.

Jak tylko zdałam sobie z tego sprawę, jak tylko miasto zaczęło niepokoić mnie bardziej, niż przeczytane książki, od razu pozostawiłam go. Zamknęłam się i przyczaiłam. Wymazałam z pamięci słowa i dźwięki. Czytałam gazety, haftowałam obrusy, myłam okna. Bo jak inaczej mogłam siebie powstrzymać? Lżej było dniami. Warszawa w biały dzień nie ma żadnych tajemnic, nie cieknie białym winem, jest po prostu zwykła - żółte autobusy, studenci, kebab.

Przychodziła do mnie na pierwsze piętro, siadała na krześle przy oknie i pytała: „Co dziś robisz?" A ja, nawet nie proponując herbaty, zawsze odpowiadałam tak samo: „Myślę o Lwowie" albo „Piszę listy". Pod wieczór Warszawa wychodziła z mego pokoju, i w jakieś sekundy stawała się obca i daleka - szklana, a na każdym milimetrze jej szkła - rozlewał się jasny likier. Wtedy już szłam do niej, kierując się zapachem, dotykiem, zaciągałam się, padałam i biegłam, a... dotknąć nie potrafiłam. Potrafiłam tylko pić ją maleńkimi łyczkami, kropelkami miodowych napojów, aby potem z ostatnich sił, będąc napojona do kraju, wlekłam się do swego hotelu. I tylko moje plecy widziały, jak wyglądał jej uśmiech.

Zaczynałam zakochiwać się w Warszawie, zaprzeczają ją i nie rozumiejąc. Kochać, wcale jej nie zauważając.

Ani miniaturowej starówki, ciągnącej się od Zamku Królewskiego, zagłębiając się małymi zaułkami prosto do Wisły. Ani jej gęstej energetyki, ani eleganckiego rozpieszczonego Nowego Świata...

Na Marszałkowskiej - ulicy radzieckiej architektury, szczególnie zachwycają teraz powietrzne szklane amerykańskie 20-piętrowe wieżowce. 15-metrowa ekstrawagancka palma, która albo przypadkowo, albo umyślnie łączy „europejskie" rondo de Gaulle'a i długie Aleje Jerozolimskie. Rozkoszne Królewskie Łazienki, w których Stanisław August Poniatowski w drugiej połowie 18 wieku stworzył własną letnią rezydencję. Jest to bardzo „samowystarczalny" park - muzyka i ryby obok Pałacu na Wodzie, wszystkie pozostałe - zbędne... W weekendy Łazienki oddychają Szopenem. Szopenowska muzyka tutaj nigdy nie milknie, płynie nawet ze zwykłego kroku kobiecych nóg. Szczególnie kobiecych. Być może dlatego, że Fryderyk przez długie lata kochał dzielną George Sand. Być może też dlatego, że miłość i muzyka były dla niego przestrzenią, zamieniającą mu tlen.

Wszystko to, niestety, było mi znane. Gdybym o tym nie wiedziałam, miałabym jeszcze szansę na ucieczkę.

Teraz, dziś i jutro do Warszawy przychodzi jesień. Oprócz jesieni - jeszcze nieskończona liczba festiwalów rockowych, klasycznych i drive'owych, a także teatralnych i muzycznych sezonów. Ludzie całkiem inaczej wzajemnie się do siebie uśmiechają. Rzadko pada deszcz. Czasem wieje. Temperatura trzyma się na poziomie 18 stopni powyżej zera. Otwieram okna. Teraz już potrafię widzieć. Wzrok i słuch wracają wtedy, kiedy człowiek nauczył się wierzyć. Nie wcześniej. A wiara rodzi się z dotyku.

Warszawa, duża, nieuporządkowana, smutna, chyli się do moich jasno-brązowych, jesiennych oczu, cicho bierze za ramiona i chce coś powiedzieć, ale ja nie pozwalam, bo nawet bez tego czytam jej myśli.

„Idziemy spać, - mówię do niej. - Jutro pójdziemy tam we dwie...".

 

Zdjęcie ze strony https://www.exline.ru/

 

Tłumaczenie z ukraińskiego Iryny Duch

Довiдка ZAXID.NET