Boże Narodzenie w państwie ateizmu
"Nowa radist' stałą" nie brzmi wśród betonowo-ceglanych potworów, nowych budynków, którymi są zabudowane nasze miasta. Kiedy na głowę ciśnie dwadzieścia metrów kwadratowych betonu, a oczy patrzą na trzy tysiące jednakowych okien naprzeciwko, ciężko jest uwierzyć w przyjście aniołów.
Oni jechali. Nasi rodzice. W państwie powszechnego ateizmu, „pięciolatek" i zjazdów partyjnych. Zwalniali się z pracy (Boże Narodzenie było dniem roboczym dla wszystkich, nawet dla nauczycieli w czasie przerwy) i jechali. Kupowali fałszywe listy lekarskie i jechali.
Dawali butelkę koniaku i czekoladkę sprzedajnym i kłamliwym kierownikom w pracy i jechali. Śnieg, deszcz, mróz, mgła. Boże Narodzenie nie zawsze było ogarnięte w puszysty śnieg i silny mróz. Nie o to chodzi. Była to tradycja tradycji, powrót wstecz. Wieczerza wigilijna gromadziła wszystkich razem. Ponownie z rodzicami rodziców, pod dachem starego domu, jeszcze ich rodziców. Nieco przebudowanego, ale jednak ich, starego domu. Tak, jak było kiedyś, bardzo dawno, kiedy rodzice ich rodziców byli młodzi.
„Nowa radist' stałą" nie brzmi wśród betonowo-ceglanych potworów, nowych budynków, którymi są zabudowane nasze miasta. Kiedy na głowę ciśnie dwadzieścia metrów kwadratowych betonu, a oczy patrzą na trzy tysiące jednakowych okien naprzeciwko, ciężko jest uwierzyć w przyjście aniołów. Oddźwięki kuchennej kłótni sąsiadów za ścianą i skrzypiące wycie rur wodociągowych piętrem wyżej przeszkadzają myśleć o wieczności. Zmęczone kobiety i ich nerwowe wołania do dzieci, przechodnie, którzy chronicznie gdzieś nie zdążają, oraz skrzypienie zużytych autobusów, ciężarówek, starych trolejbusów. Chór wielkiego miasta. Potrzebna jest głęboka objętościowa cisza lasu.
Za kominami fabryk, wieżowcami i odbłyskami billboardów nie widać pierwszej gwiazdki. Kuchenka gazowa nie daje tego zapachu, co piec, ogrzewany drewnem. Chłodne powietrze z sieni. Ślady na śniegu. My, dzieci, wychodzimy na ulicę prosto z drzwi. Nie trzeba czekać na zepsutą windę, a potem iść po długich ciemnych schodach, nasyconych „zapachami" olbrzymiego wielopiętrowego budynku. Warto tylko otworzyć drzwi i stanąć na progu. I usłyszeć las. Szept wielkich drzew zasypanych śniegiem. Cierpki zapach sosnowych gałęzi. Gdzie go wziąć w sztandarowym mieszkaniu?
Szopka. Tam, na chutorze, można było zobaczyć szopkę. Tam, gdzie nie ma bonzów partyjnych i ich sług. My, dzieci, powinniśmy zobaczyć szopkę. Tego chcą nasze rodzice. Bożego Narodzenia bez szopki nie ma. Takie są reguły gatunku. Dwanaście potraw można przygotować i tutaj, w maleńkiej kuchni małego mieszkania: kuchenka gazowa, bufet, lodówka, stół i cztery krzesła. Można, lecz okaże się to zbyt sztuczne. A oni chcieli po-prawdziwemu. Nasi rodzice. Oni brali nas, siadali w przepełnione pociągi elektryczne, bezsilne autobusy, własne potworne samochody i jechali.
Wnukowie. Dzieci ich dzieci. Wszyscy - dzieci i wnuki. Rodzina. Klan. Z rodzinami. Im nie starczyło tej natury, jaką daje rozkoszny chutor, otoczony fantastycznie pięknym lasem sosnowym. Tego piękna nie ma w mieście, zasiedlonym przez żelazne maszyny. Miasto, gdzie ich oczy przestały widzieć naturalne światło dzienne w bezgranicznych cechach, zimnych laboratoriach i nieprzytulnych pokojach w akademikach, a potem w swoich mieszkaniach. Miasto, gdzie uszy przestają czuć dźwięki lasu, na głucho zabite skrzypem tramwajów, hamulców samochodowych i tysięcznej masy ludzkiej. Masa, która tłumiła i paraliżowała swoją niemą tępą siłą. Masa, która upodobniała ich do obcych, masa, która wreszcie ich zwyciężała. Zwyciężała ich sprzeciw. Oni stawali się tacy, jak wszyscy. Wierzyli raczej w siebie, niż w Boga. Nie to, że byli ateistami, ale cerkiew, którą praktycznie likwidowała władza, także nie uważali za coś, bez czego nie da żyć. Dla nich była to raczej tradycja, niż wiara. Tak czynili dziadek i pradziad, chyba chcieli, żeby ich potomni mieli o czym wspominać.
Król Herod miał rozkoszną siwą brodę, jego korona została wykonana z gofrowanej folii, która odbijała promienie abażuru elektrycznego i blask girlandy. Głosy trzech króli, małych śmiesznych panów, były potężne i czyste. Cała ta akcja czymś przypominała wystąpienie źle zgranej trupy teatralnej, dlatego najpierw nie było strasznie. Jednak, kiedy olbrzymi, czarny jak surowa ropa, czart podbiegł do nas, skrzyknęliśmy i pochowaliśmy się pod łóżkiem. Tam pachniało sianem i kurzem. Czart nabrał pączków i zaczął swoją zwykłą kolędę wraz ze wszystkimi siłami zła. Śmierć, wysoka, zgrabna, na tle ogólnej dynamiki wesołości i radości, robiła wrażenie swoją statycznością. Anioły były płochliwe i bojaźliwe, z drobnymi nieakuratnymi skrzydłami, i nie mogli odpędzić jej. Wymazać z naszej panoramy spod łóżka. W samym powietrzu, zdaje się, panowało jakieś mistyczne napięcie.
Noc. Ona trzymała nas w swoich czarach. Kiedy szopka wreszcie wyszła na ulicę, powyłaziliśmy ze swego schronu. Z dworu powiało chłodnym powietrzem. Trzasnęły drzwi. Napięcie spadło. Czary znikły. Aby się ogrzać, powyłaziliśmy na ciepły, gładziutki piec. Był on olbrzymi. Postawił go jeszcze pradziadek. On niby przewidywał taką liczbę osób. No i co z tego, że jest to dzień roboczy.
Pierwsza gwiazdka. Stół. Dwanaście potraw. Boże Narodzenie. Król Herod. Głosy trzech króli. Szopka. Anioły. Czart. Śmierć, wysoka, zgrabna, na tle ogólnej dynamiki wesołości i radości. Płochliwe i bojaźliwe anioły z drobnymi nieakuratnymi skrzydłami. W samym powietrzu panowało mistyczne naprężenie. Noc. Ona trzymała nas w swoich czarach. Boże Narodzenie - narodowy dzień wolny na Ukrainie.
Już nie ma tego państwa, gdzie kiedyś „zwyciężył" ateizm.
Zdjęcie ze strony www.sparinsky.kiev.ua
Tłumaczenie z języka ukraińskiego Ołeh Duch