Lwów bez przewodnika. Część pierwsza
Kultura Ukrainy, jej historia, w szczególności na poły mityczna kozaczyzna, znajdują coraz silniejsze odbicie w świadomości Polaków. W literaturze pojawia się coraz więcej publikacji dotyczących kresów wschodnich, czy to książek, czy felietonów prasowych i internetowych. Piosenkarze tacy jak grupa Haydamaky, Perkalaba i inni coraz częściej dają koncerty w Polsce, ciesząc się rosnącą popularnością.
Oczywiście, jeśli nie przede wszystkim, również wspólnie organizowane Euro2012 otwiera umysły Polaków na naszych wschodnich sąsiadów. Niemal każdy albo był, albo chociaż posiada rodzinę, znajomych, którzy Ukrainę odwiedzili dzieląc się swoimi przeżyciami i spostrzeżeniami. Można wyróżnić dwa główne centra owych podróży - Krym, oraz tak zwane „kresy" ze Lwowem jako sztandarowym punktem wypraw turystycznych, wbrew pozorom nie tylko polonijnych. Sam Lwów wywołuje tęsknotę i mniej lub bardziej wyraźnie, stroi się w szaty perły zza gór. Wyraźniej, gdy wiemy więcej, mniej wyraźnie, gdy mgliście coś kojarzymy z opowieści nie wiadomo skąd zapamiętanych. Moja fascynacja Lwowem wywołana była chyba właśnie tymi opowieściami, które skądś kojarzyłam, jednak trudno mi przypomnieć sobie skąd. Nikt z mojej rodziny oraz najbliższych znajomych nie był silnie związany ze Lwowem, nikt nie ma we Lwowie swoich korzeni, a ja już od dzieciństwa smakowałam samo jego imię, żałując, że mój dziadek pochodził z Wilna, nie ze Lwowa.
Nawet jeśli nie ma w nas silnej fascynacji samym miastem, Lwów niewątpliwie jest doskonałym punktem by od niego rozpocząć poznawanie całej Ukrainy. Dla wielu osób jest to ważną przyczyną wyboru jego za cel swojej podróży. Miastem, ponad to niezwykłym, w którym przez wieki przeplatały się różnorodne kultury tworząc niepowtarzalny koloryt, dający temu niewielkiemu miastu dumne miejsce stolicy kulturalnej regionu i chyba całego kraju.
Niestety na większości oferowanych wycieczek nie da się w pełni posmakować Lwowa. Oczywiście zobaczymy architekturę, przewodnik pokaże nam pamiątki historii, wskaże najlepsze, lub też najtańsze restauracje, ale głosy współpodróżujących z nami zagłuszą sam głos miasta. Dlatego ja postanowiłam pojechać sama bez przewodnika wskazującego mi kierunek, w którym patrzeć należy. Podjąwszy już tę decyzję zaczęłam uważniej wsłuchiwać się w głosy Polaków i samych Ukraińców dotyczące miejsca mego wyjazdu. Głosy to były wielorakie, czasem wzajemnie ze sobą sprzeczne, często wyrobione na podstawie opowieści innych osób.
Pierwsze z czym przychodzi zmierzyć się w podróży na „wschód" to stereotypy. Niestety dla wielu osób Ukraina wciąż pozostała „dzikim krajem". Te same osoby, które śmiały się z Amerykanów, bojących się przyjechać do Polski, w której niedźwiedzie polarne chodziły po ulicach, podobne rzeczy powtarzają teraz o Ukrainie, wiedzę tę wpajając też w swoje dzieci. Dlatego nie należy dziwić takim głosom, jednak, gdy je usłyszymy warto przypomnieć sobie o tych arktycznych bestiach przemierzających ulice Warszawy i o wszystkim tym co temu towarzyszyło.
Mity budowane zaczynają już być na rzeczy niezmiennej przez całe wieki, czyli klimacie geograficznym Lwowa. Początkowo miałam jechać w zimie, jednak słuchając o tym jak tam jest, uwierzyłam w arktyczne mrozy i brzydotę tej pory roku. Co zresztą sami Ukraińcy, z którymi rozmawiałam potwierdzili siejąc ziarno niepewności w mojej duszy, co tam mogę zastać, bo za klimatem pojawiły się wątpliwości, co do stanu budynków. Wreszcie wyjazd został przesunięty i poleciałam w maju. Sprawdzając prognozy pogody widziałam, że temperatury podobne są do naszych jednak trudno mi było w to uwierzyć. Dalej pojawiły się opowieści o lwowskiej wodzie, czy raczej jej braku. To nie zrobiło na mnie większego wrażenia, bo przecież, gdy miasto jest tak dawno wybudowane i tak wiele w nim jest jeszcze pozostałości poprzednich, pięknych epok, trudno wymagać by kanalizacja była na miarę XXI wieku. Zresztą woda dwa razy na dzień, jak dla mnie, jest całkiem wystarczająca. Tydzień przed wyjazdem, gdy jechałam warszawskim metrem, podsłuchałam rozmowę przedstawicieli subkultury szeleszczących ubrań, jeden z nich spytał pozostałych czy byli na Ukrainie. Pytanie to było zadane normalnym tonem, zupełnie tak jakby chodziło o grilla u znajomego pod miastem, gdy pozostali odpowiedzieli przecząco zaczął opowiadać o Ukrainie, a dokładniej o tym jak tani tam jest alkohol i jak „nieźle można zabalować". Nie będę ukrywać motyw taniego alkoholu przejawia się niemal wszędzie, podczas większości rozmów z osobami, które jechały na Ukrainę, żeby pojechać na „Ukrainę", czy raczej w celach przesycenia organizmu procentami. Ponieważ cele mojego wyjazdu były od tego odległe nie przywiązywałam do tego wagi. Zdecydowanie większe wrażenie zrobiły na mnie opowieści o tym, że „tam" trzeba pić wódkę. Jak cokolwiek będę chciała załatwić, jak z kimkolwiek porozmawiać bez wódki ani rusz. Jako osoba wódki nie lubiąca i nie pijąca, opowieściami tymi byłam wysoce zaniepokojona, jednak słysząc też wiele dobrego o piwie, oraz winach miałam nadzieję, że jest w tym wiele przesady.
Informacji o samym życiu we Lwowie, miejscach, gdzie można zjeść, gdzie najlepiej zamieszkać, jak się poruszać szukałam też w internecie. Dużo wiadomości jest w języku ukraińskim, jednak i po polsku jest kilka wartych polecenia stron, głównie pisanych przez osoby, które na Ukrainie były i teraz swoją wiedzą się dzielą. Z pewnością, jeśli chcemy dowiedzieć się jak żyć należy unikać forów internetowych. Trudno powiedzieć, z czego to wynika, ale jest na nich dużo osób, które nawet jeśli były we Lwowie to wypowiadając się spowijają Ukrainę w szal utkany z wielu obaw i niepewności. Oczywiście spotkać można też osoby, które pomogą, poradzą, ale trzeba nauczyć odsiewać się ziarno od plew, co nie zawsze jest łatwe, zwłaszcza, że osoby prezentujące wizje trzeciego świata są niezwykle głośne i dominujące. Żeby się przekonać jak jest należy osobiście tam zawitać.