Mój Lwów
Zanim go zobaczyłem, Lwów był dla mnie miastem mitycznym. Z tego miasta pochodzili znajomi rodziców, na przykład we Lwowie kończył weterynarię i prawo na Akademii Rolniczej Uniwersytetu Jana Kazimierza profesor anatomii patologicznej Tadeusz Żuliński, szef mojego ojca, członek studenckiej korporacji Lutico−Venedia. Lwów był miastem utraconym, zabranym nie przez Ukrainę, a przez Związek Radziecki, bo przecież Ukrainy (przez czterdzieści sześć lat mojego życia) nie było, był tylko ZSRR. Lwów był niedostępny, zresztą wcale mi się nie spieszyło, żeby go oglądać.
Pierwszy raz przejeżdżałem przez Lwów w roku 1975 tranzytem, wracając z wakacji w Bułgarii. Po tej podróży napisałem krótkie opowiadanie Martwa natura. Tranzyt, w którym niebo nad Ukrainą porównałem do cienia płaszcza Matki Boskiej, ale Lwów, jeśli się w nim pojawiał, to tylko ten z opowieści, które słyszałem jako dziecko. Niewiele z niego wtedy widziałem, jeszcze mniej zapamiętałem, jakieś bloki nowego osiedla na wzgórzach przy drodze z Czerniowców, nocleg być może w hotelu Intouristu, z jedną toaletą na piętro. Czas nas gonił, bo w ciągu iluś tam godzin trzeba było Związek Radziecki opuścić.
Po latach, ilekroć przejeżdżałem przez Lwów, najczęściej w drodze do Krzemieńca. żartowałem, że jakoś nie widać nigdzie Adama Zagajewskiego, bo miałem w pamięci jego głośny tom i tytułowy wiersz "Jechać do Lwowa".
Kiedyś w drodze powrotnej z Krzemieńca zatrzymaliśmy się późnym wieczorem na kawę we Lwowie. Powiedziałem wtedy do Andrzeja Sosnowskiego, że to taka świetna kawa (wcale zresztą nie w Ormiańskiej), że można by tu było wpadać tylko po to, żeby się jej napić. I posiedzieć wieczorem. O tym, jak blisko jest do Lwowa, przekonałem się w 2003 roku, kiedy musiałem nagle skrócić swój pobyt na festiwalu Skrypty-Inscripti. Samochód na dyplomatycznych numerach rejestracyjnych odwiózł mnie do Tomaszowa Lubelskiego, tam złapałem taksówkę. Wszystko trwało raptem trzy i pół godziny. To, co oddala nas od Lwowa, to nie kilometry, a granica, czas na niej tracony. Prawie zawsze przekraczałem tę granicę z jakimś glejtem, ale poczucie uprzywilejowania wcale nie jest miłe, na pewno jakoś dwuznaczne moralnie.
Jak to będzie wyglądało teraz, gdy Polska wstąpiła do strefy Schengen, a granica z Ukrainą stała się zewnętrzną granicą Unii Europejskiej? Strach pomyśleć, ale kiedyś trzeba będzie to sprawdzić. Ta zewnętrzna granica może nie tylko oddalić Ukrainę od Polski, ale i Polskę od Ukrainy, choć to chyba we współczesnej literaturze ukraińskiej motyw granicy występuje tak często jak w żadnej innej.
Czy Lwów może zyskać taką popularność jak Kraków? Kiedy myślę o tego typu porównaniach - wbrew wszelkim podobieństwom architektury, klimatu, wbrew temu, że we Lwowie tak jak w Krakowie jest coś w rodzaju plantów (tak, z tamtego pierwszego tranzytowego pobytu zapamiętałem jeszcze starych ludzi grających w szachy na tym pasie zieleni gdzieś w pobliżu Opery) - przychodzi mi na myśl inne miasto, z którym Lwów mi się kojarzy, na pierwszy rzut oka w sposób zupełnie nieuprawniony. To Wrocław. Też leży na zachodzie Polski, jak Lwów na zachodzie Ukrainy. Też kiedyś był niemiecki, jak Lwów kiedyś był polski. Pewnego razu przyszło mi do głowy, że nie ważne jest, co jest czyje, ale co jest jakie. Uświadomiłem to sobie nie we Lwowie, a w Krzemieńcu, patrząc na budynki dawnego Liceum Krzemienickiego. To był żal, że coś jest zaniedbane, że coś ulega degradacji, choć nosi jeszcze ślady dawnej urody i mogłoby odzyskać swoją świetność.
Parę lat temu po jednym z pobytów we Lwowie napisałem taki wiersz:
Dziesięć na Kwadrans
skąd w takim zaniedbanym mieście
takie zadbane kobiety
jakby inna rasa
szczupłe nogi aż do nieba
a niebo nad Ukrainą jest wysokie
obcisłe dżinsy odsłonięte brzuchy
z brylantem pępka
jakby nie miały piersi
ani twarzy albo skrywały je chmury
odnoszę wrażenie że jeśli spotkamy zakonnicę
ona też będzie w spodniach
liczymy kobiety w sukienkach
kelnerki się nie liczą
mówi Hamkało a Bondar dodaje
we Lwowie nawet policjanci mają ładne dupy
We wrześniu zeszłego roku, kiedy tutaj byłem, już tak bym tego wiersza nie zaczął, bo wrażenie zaniedbania nie było już tak dojmujące, choć na przykład wydało mi się, że dworzec lotniczy jest taki sam jak w 1989 roku. Jednak Lwów - i Ukraina w ogóle - się zmienia. Więcej w nim światła nocą, więcej podświetlonych budowli, jakby więcej młodych ludzi. Lwów żyje, żyje nawet nocą.
Jakim miastem jest dziś dla mnie? Dalej jest miastem, które opisał Stanisław Lem w Wysokim Zamku, miastem, w którym urodził się Zbigniew Herbert, miastem, gdzie pierwszy raz aresztowano Aleksandra Wata, miastem Szczepcia i Tońcia, których słuchałem w radiu "Wolna Europa", miastem z piosenek, które tak mnie wzruszały, kiedy jeszcze wzruszały mnie piosenki. Ale przede wszystkim jest sympatycznym miastem, które można z krańca na kraniec przejść na własnych nie pierwszej młodości nogach, gdzie można w pobliżu Uniwersytetu im. Iwana Franki zjeść najlepszą na świecie soljankę (i wcale mi nie przeszkadza, że to właściwie rosyjska zupa), gdzie można na ulicy wypić piwo, nie ukrywając butelki w papierowej torbie. Jest miastem, w którym mieszka Wiktor Neborak, i Nazar Honczar (bez którego charakterystycznej sylwetki już sobie nie potrafię wyobrazić Lwowa), i Ostap Sływynski, i Hałyna Kruk, i Natałka Śniadanko. Jest miastem z wierszy Andruchowycza, tych dawnych, i tych nowych (kiedy przechodzę koło Opery, to widzę, jak jej budynek okrąża wraz z Irwanciem, z którym się tu umówił, i przez parę godzin nie mogą się spotkać), z książek Neboraka, z tomu Mykoły Riabczuka Zima we Lwowie. Miastem, gdzie jest klub "Dzyga". I długo można by tę wyliczankę ciągnąć. Jest jednym z moich ulubionych miast w Europie i bardzo bym chciał, by rozwijał się tak dynamicznie jak Wrocław.
Tłumaczenie z języka ukraińskiego Iryny Duch