Anteny do Polski
Skierowywaliśmy anteny w stronę Polski. A mówiąc dokładniej, było inaczej. Czytaliśmy czasopismo "Radio" i majsterkowaliśmy "anteny do Polski". Konstrukcja anteny, składanie wzmacniacza - to była poważna robota inżynieryjna, którą podsycał potężny bodziec: pragnienie "odkryć Amerykę".
Brzmi podniośle, ale wtedy na początku lat 80-ch filmy, muzyka, moda, nawet erotyka w formacie light - wszystko to przychodziło z Polski. Amerykańskie filmy i programy, których wcześniej nie widzieliśmy, można było obejrzeć w Telewizji Polskiej. To był nie „radziecki czarno-biały telewizor", w którym pokazywali kino o partyzantach. Oglądaliśmy film „Ojciec Chrzestny" i nikt się nie dziwił, że Marlon Brando mówi do Al Pacino w języku polskim. Polskie czasopisma o kinie, sporcie, muzyce, i, oczywiście, jak można bez „Kobiety i życia", zajmowały najwyższe szczeble rankingów sympatii widzów i czytelników. Wszystko to czytaliśmy.
W porównaniu do czasopism „Wseswit", „Inostrannaja litieratura", „Junost'" i „Rowiesnik" polska oraz polskojęzyczna literatura znajdowały się na liście bestsellerów. Z szacunkiem patrzyliśmy na tę fantastyczną poligrafię. Kupowaliśmy ją, aby wyobrazić sobie, jak wygląda świat tam, daleko, na Zachodzie, jak wygląda europejska kobieta, niekiedy pół naga. Gwiazdy Hollywoodu w kolorze na cały wzrost. A polskie piękności?
Gdzie mieliśmy czerpać informację, w jaki sposób zadowolić odwieczną skłonność do pięknego i zakazanego życia? Polska była synonimem Zachodu. Ameryka, Wielka Brytania - to już była inna rzeczywistość. („Real West" - tak powiedziała o swoim kraju wykładowca British Council w 1995 roku).
Zapach polskich kremów po goleniu, proszki do pieczenia, chińska herbata, ekskluzywna damska bielizna, magnetofon Grundik, Wigilia, którą obchodzili polscy studenci, ich erudycja i religijność. Wszystko, co robili, nawet jak się zachowywali, nie tyle ich odzież, ile sam styl ubrania, praktycznego i pięknego, całkowity brak „kwaśnych" kolorów, rezerwa i uprzejmość, wszystko to wskazywało na Zachód, na Europę. Już wiedzieliśmy, na kogo mieliśmy się równać, chociaż w aspekcie zewnętrznym, jak powinniśmy byli budować naszą przyszłość. Teraz to brzmi naiwnie i nieprawdopodobnie, ale należy zdawać sobie sprawę, iż żyliśmy w czasach „średniowiecza" Informacyjny wybuch - telewizja satelitarna, telefony komórkowe, Internet, reklama podpasek, seks przez telefon - nic z tego jeszcze się nie odbyło. Tańczyliśmy powolny taniec pod kompozycje „Pink Floyd". Osoba, która na własne oczy widziała Mercedes, była uważana za eksperta. Nie wchodziliśmy donikąd, lecz odwrotnie. NATO, SEATO, SENTO i ANZUS byli naszymi potencjalnymi wrogami.
Ale mieszkaliśmy w mieście żywych bibliotek i kin, a nie kasyn i nocnych klubów. Czytaliśmy książki w całości, a nie tylko okładkę i pierwszą stronę. Od „krzyżówek" w czasopismach „Nauka i suspilstwo", „Nauka i żyźń" można było zwariować. To nie „B-52" czy „Nathalie". Gazety były czarno-białe i oprócz sportu w nich nie było nic do czytania. Ale gazety i czasopisma w postaci kolosalnych zbiorów można było czytać w bibliotece. Masę czasu spędzaliśmy w bibliotekach. W bibliotece przy ul. Mularskiej był nawet dział literatury obcojęzycznej, gdzie większość stanowiły książki w języku polskim. Można je znaleźć i teraz. Przy pomniku Fedorowa, gdzie są sprzedawane „polskie książki". Tam one leżą na bruku, przygniecione kamieniem i niewiadomo dlaczego sowieckimi metalicznymi rublami z Leninem. A wtedy czytaliśmy „polskie książki". Nawet kupowaliśmy je w Budynku Książki. Nadal znajduje się tam taka księgarnia, na której u góry jest napisane „Książki". Z tym że wówczas tam była zaprezentowana polska prasa i literatura. Czasopisma, gazety, albumy fotograficzne. Byliśmy przygotowani. Przez całe nasze dzieciństwo każdego lata oglądaliśmy „Czterej pancerni i pies", kreskówki o Lolku i Bolku, czytaliśmy dziecięcą literaturę, poezję. „Va Bank", „Znachor", „Trędowata", „Potop" gromadziły pełne sale. W „tamtym Lwowie" kino kręcili wszędzie. Teatry działały nawet w Parku Kultury, Parku Stryjskim, Parku im. Iwana Franki. W każdej dzielnicy był teatr. W centrum Lwowa było ich więcej, niż sklepów spożywczych. „Spartak" i „Dnipro" znajdowały się obok siebie. Jeden naprzeciwko drugiego. Zapewne wydaje się to nieprawdopodobne, ale chodziliśmy nawet do kina im. Łesi Ukrainki, gdzie pokazywali filmy dokumentarne, i oglądaliśmy „Król piłki nożnej Pele". Często pierwsze seanse były pokazywane w oryginalnym języku. To znaczy, w polskim. (Angielskim wtedy władali tylko agenci CIA). W rzadkich przypadkach w języku ukraińskim. Pokazywać filmy w języku oryginału starali się w martwym już teraz kinie „Ukraina". Miałem nieszczęście oglądać tam film „Romeo i Julia" po angielsku. Oprócz mnie i sprzątaczki obejrzeć film przyszła jeszcze jedna dziwna para, która usiłowała ogrzać się w pustej i ciemnej widowni. Ale były to już czasy amerykańskiej ekspansji kulturowej. Wydaje się, że wtedy nawet, gdy były pokazywane filmy kategorii B, widownie były przepełnione.
Na początku lat osiemdziesiątych język polski był językiem „międzynarodowym". Być może dlatego, że potrafiliśmy go rozumieć. Albo dlatego, że oni, Polacy, byli nam bliscy. Bliscy od Czechów, Węgrów, socjalistycznych Niemców i Kubańczyków. To brzmi paradoksalnie, biorąc pod uwagę to, że w 1981 roku na pierwszym roku Politechniki Lwowskiej już nie było Polaków. Później przyjmowali Bułgarów, Laotańczyków, Khmerów. Zgodnie z nieoficjalną, usną wersją, gdyż oficjalnej nikt nie przedstawiał, polscy studenci zorganizowali we Lwowie demonstrację przy pomniku Mickiewicza, której motywem przewodnim była przynależność Lwowa do Polski. Polaków wysłano na studia do dalekiego Charkowa. „Wszystkie województwa walczą, wszystkie, tylko zachodnie nie", - taką popularną wersję przekazywali już Ukraińcy. Być może właśnie z tego powodu nie rozmawiali z nami na polityczne tematy. Nie ufali? Nie wiem. Nie rozmawiali na temat polskich kościołów i polskich zabytków na tych terenach, szczególnie we Lwowie. W neutralnym tonie wspominane były polskie szkoły w mieście, teatr, Łyczaków. Nie więcej. Nie przyszedł czas? KGB nie zmieniło jeszcze nazwy na SBU. Mieszkaliśmy w jednym pokoju, na jednym piętrze, w jednym segmencie, spotykaliśmy się w stołówce, na wykładach, na dyskotekach, ale żadnych „wybuchowych" dyskusji nie pojawiało się. Trzymał nas razem interes materialny. Wśród studentów prosperował biznes kieszonkowy. Od nas wywozili do Polski płyty z muzyką poważną, czekoladę, lalki, aparaty fotograficzne, elektryczne młynki do kawy i elektryczne wiertarki. Natomiast stamtąd przywozili perfumy, odzież, obuwie, na którym przyklejone były fałszywe marki znanych zachodnich firm, i oczywiście muzykę. Słuchaliśmy „Manam", Lady Pank", „Budkę Suflera", „Kombi", na dyskotekach bardzo lubiany był nawet „Franek Kimono". Dziewczyny lubiły polskie srebrne pierścionki i płaszcze z materii syntetycznej. Ani wielkiej przyjaźni, ani braterstwa nie było, ale obcości, zwierzchności, które istniały między nami i Czechami też nie było. Nie, mieszane polsko-ukraińskie śluby wśród studentów były dużą rzadkością, podczas gdy bułgarsko-ukraińskie były normą. A jednak język bułgarski, w odróżnieniu od polskiego, niewielu potrafiło opanować. Bułgarskie filmy, książki, muzyka były, ale myśmy o tym nie wiedzieli. Znane nam były, natomiast, ich wino, brandy, papierosy. Ani Polacy nie przekonywali nas, ani my ich, ale poczucie tego, że mamy wiele wspólnego i raczej jesteśmy po jednej stronie barykady, niż po przeciwnej, pozostało nawet wtedy, gdy opadła kurtyna i my, załadowawszy pełne torby towaru, wyjechaliśmy w stronę Zachodu, podbijać polskie targi.
Tłumaczenie z języka ukraińskiego Iryny Duch