Polski mit Lwówa: "niepewna równowaga"
Jak wiadomo, Lwów to dla Polaków miasto-symbol. Przez kilka dziesięcioleci sytuacja była stosunkowo prosta: Lwów znajdował się w rękach radzieckich, czyli obcych; podział na ?my? i ?oni? nie nastręczał problemów, bo z polskiego punku widzenia ważne było, że radzieckie władze od swego ?drugiego przyjścia? w 1944 r. traktowały Polaków tak samo, czyli źle.
W czytelnym podziale na swoich i obcych kwestia ukraińskości miasta mogła zostać bez trudu zmarginalizowana, tym bardziej, że praktycznie nie istniały kontakty między mieszkańcami Polski a mieszkańcami Lwowa. W związku z tym najczęściej między autorem piszącym o Lwowie a jego odbiorcą istniała niepisana umowa, że słowo „Lwów" oznacza miasto sprzed 1946 (najdalej!) roku, semper fidelis, ostoję polskości, najlepsze i najpiękniejsze.
Przykładem tej szczególnej perspektywy może być choćby (skądinąd znakomity od strony fotograficznej) album Adama Bujaka Lwów - Lwiw - Leopolis (Olszanica 1997), którego autor w audycji telewizyjnej tak mówił o zasadzie rządzącej wyborem zdjęć: „Chciałbym jakby wrócić do tamtego przedwojennego okresu i pokazać to miasto jeszcze jako kwitnące, piękne, pełne uroku, czaru i tego wszystkiego, co tam się ostało". Znany fotografik spontanicznie przywołał tu od razu kilka polskich stereotypów, które ugruntowały się w okresie powojennym: Lwów przedwojenny jako piękne, wierne, pozbawione wad miasto; druga wojna światowa jako cezura, jednoznacznie i nieodwracalnie oddzielająca Lwów wart uwagi od niewartego; przekonanie, że interesujące we współczesnym Lwowie jest tylko to, co „się ostało" po tamtym „polskim" okresie jego świetności. Na marginesie dodam tylko - bo kwestia ta zasługuje na osobny artykuł - że porównanie polskich albumów o Lwowie z albumami ukraińskimi, np. znanego lwowskiego fotografika Wasyla Pyłypiuka, pozwala zauważyć we wzajemnym „niedostrzeganiu się" pewną symetrię.
Album Bujaka i wypowiedź jego autora nie są niczym niezwykłym. Taki właśnie, odrealniony, zmitologizowany obraz Lwowa był ustnie lub za pośrednictwem wydawnictw drugoobiegowych przekazywany w ciągu kilku powojennych dziesięcioleci. Aura niedostępności - wyjazd do Lwowa wymagał długotrwałych, męczących zabiegów, a także dopełnienia niezliczonych formalności zarówno w Polsce, jak i na miejscu - i nielegalności mówienia o polskiej historii tego miasta tylko nasilała proces umacniania i powolnego przekształcania lwowskiego mitu: od negatywnej do pozytywnej ewoluowała ocena batiarów lwowskich, rosło przekonanie o wyłącznej polskości miasta (choć obraz „Leopolis Semper Fidelis" był oczywiście bardzo silny już od 1918 r.), a równocześnie - choć brzmi to paradoksalnie - o harmonijnym współżyciu przedstawicieli wszystkich lwowskich narodowości.
Konfrontacja tego wykreowanego obrazu z rzeczywistością stała się możliwa w latach dziewięćdziesiątych, kiedy stopniowo zaczęła rosnąć liczba osób, które decydowały się na przekroczenie wschodniej granicy Polski, by na własne oczy zobaczyć to miasto - ukochane i zdawałoby się, doskonale znane. Taki właśnie obraz zdominował postrzeganie większości nie tylko autorów piszących o Lwowie, ale również, za ich pośrednictwem, turystów. Jednak w tym okresie zaczęła tracić moc wspomniana wcześniej umowa między autorem i czytelnikiem; słowo „Lwów" musiało siłą rzeczy zacząć oznaczać także realne, materialne miasto za wschodnią granicą polski, w którym ludzie mówią w innych niż polski językach i w którym stoi nie Teatr Skarbkowski, tylko teatr im. Mariji Zańkoweckiej, i to nie na ul. Legionów, lecz na prospekcie Lenina (później - prospekcie Wolności).
Częstym i trudnym do przezwyciężenia nawykiem „podróżników sentymentalnych", odwiedzających miasto po długotrwałej, przymusowej rozłące, było i jest posługiwanie się dawnym planem miasta, tropienie śladów ulubionej niegdyś kawiarni i ławeczki w parku. Takie zachowanie to żywy dowód na prawdziwość słów wybitnego eseisty Józefa Wittlina: „Nie do Lwowa tęsknimy po latach rozłąki, lecz do siebie samych we Lwowie". W samym fakcie odbywania takich wędrówek, podobnie jak np. w zwiedzaniu Moskwy z Mistrzem i Małgorzatą w ręku, nie ma oczywiście nic niepokojącego. Różnica między tymi sytuacjami polega na tym, że w przypadku Moskwy czytelnik-turysta zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z fikcją literacką i jest w stanie zaakceptować fakt, że nie wszystkie detale opisane na kartach powieści uda mu się odnaleźć. Natomiast obraz Lwowa mitycznego, Lwowa z rodzinnych opowieści i opisów przekazywany jest jako wiarygodny, a nawet jako jedyny prawdziwy.
W przypadku tego miasta na przemiany historyczne, zmiany systemów politycznych i związaną z nimi selekcję pamięci na odgórnie zakazaną i nakazaną, nałożyły się problemy psychicznych traum związanych z wojną i wygnaniem, co często nasilało proces wypierania wspomnień niegatywnych. Dodatkowy wpływ wywierało przekonanie o obowiązku kultywowania „pamięci nielegalnej", przeciwstawiającej się systemowi, obowiązku uznawanego za patriotyczny, opozycyjny wobec nie akceptowanej władzy.
To było najważniejsze: kultywowanie wspólnoty pamięci społecznej i zbiorowej, obrona wspomnień ważnych dla konstytuowania tożsamości, a zagrożonych przez dyskurs oficjalny. Taka sytuacja nie sprzyjała rzecz jasna nieskrępowanej refleksji, podawaniu w wątpliwość prawd raz uznanych za uświęcone, zadawaniu trudnych pytań, jednym słowem - wykraczaniu poza „właściwy", patriotyczny schemat.
Polskie teksty wspomnieniowe kreują odrealnione przestrzenie, świat czasu przeszłego, w którym niebo było bardziej niebieskie, a woda bardziej mokra. Z ułamków rzeczywistości, z zapamiętanych fragmentów, ważnych wydarzeń i przeżyć w każdym z nich powstaje inny Lwów. Łączy je najczęściej doświadczenie inicjacyjne - wspomnienie dzieciństwa lub lat młodzieńczych. Przede wszystkim jednak, jest to Lwów polski i polskojęzyczny, a inne narodowości i kultury stanowią w nim przyjemne elementy tła, pożądane ubarwienie świata, ale de facto są usuwane poza pole widzenia.
Dla turysty lub podróżnika kłopoty zaczynają się w chwili, gdy próba ujrzenia cieni przeszłości bez reszty bierze górę nad bezpośrednim doświadczeniem, a obrazy zapisane w pamięci lub wyobraźni całkowicie przesłaniają starszy o kilka dziesięcioleci świat. Próba wymuszenia na czasie, by zawrócił, a na Lwowie, by dostosował się do wspomnień, owocuje niekiedy frustracją i apriorycznym odrzuceniem wszystkiego, co nowe, niezależnie, czy jest to sowiecki symbol na frontonie budynku, czy pomnik ukraińskiego pisarza.
Zmiany zachodzące we Lwowie na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat - poczynając od nazw ulic, kończąc na używanym przez mieszkańców języku - bardzo długo przez polskich autorów mówiących o tym mieście albo w ogóle nie były do świadomości przyjmowane, albo służyły wyłącznie jako przykład „barbaryzacji" sanktuarium polskości. Dziś coraz częściej można na polskich księgarnianych półkach znaleźć rzetelne przewodniki po dzisiejszym Lwowie, coraz więcej osób decyduje się też przekroczyć polsko-ukraińską granicę nie po to, by szukać tam wyłącznie duchów przeszłości, ale by spotkać żywych ludzi. Chwilę obecną można nazwać okresem niepewnej równowagi: wzajemne zainteresowanie obu stron, czyli Polaków Lwowem ukraińskich i Ukraińców - polskim może nie przetrwać próby czasu, ale może też, i za taki rozwój wydarzeń będziemy trzymać kciuki, ostatecznie zepchnąć w przeszłość jałowe spory o to, czyj jest Lwów. Przecież to trochę tak, jakby ktoś uparł się szukać ostatecznej odpowiedzi na pytanie „czyja jest woda w rzece".
P.S. Wykorzystałam fragmenty rozdziału 1 mojej książki „Eseiści o Lwowie: pamięć, sąsiedztwo, mity" (Warszawa, 2006).