Prowincjonalne tango
Na prowincji każdy tańczy sam. Wiek nie ma znaczenia. Zajęcia starszych - to łowienie ryb, zbieranie grzybów i alkoholizm. Młodszych - kulturystyka, alkoholizm, narkomania i opętanie wartościami materialnymi. Weterani mają Kościół, choroby, przeszłość, telewizor i lokalną gazetę, przypominającą tablicę ogłoszeń.
Maniakalne pragnienie wzbogacić się prześladuje nawet absolwentów przedszkoli. Jeśli ktoś wyjdzie poza te ramy, będzie jedyny. Podłączy się do Internetu (gdy będzie możliwość), kupi sobie antenę satelitarną (jeśli potrafi), kupi worek artykułów spożywczych i psa. (Człowiek musi mieć przyjaciela).
Lwowianie mieli szczęście. Oni mają problemy dotyczące komunikacji miejskiej, wody, środowiska, ale mają również wybór. Chodzi nie tylko o nocne kluby, męski striptease, wielką piłką nożną i pałace filmowe, których nie ma na prowincji. Nawet jeśli państwo nigdy nie byli w lwowskim teatrze, nieważne w którym, nawet lalkowym, macie państwo szansę. Na przykład, w państwa pracy bezpłatnie rozpowszechniają bilety. Za darmo nasz człowiek nawet octu się napije. Biuro, które - o dziwo!- sponsorowało to wydarzenie kulturowe, w ten sposób przygotowuje się do wyborów albo pierze brudne pieniądze.
Magiczne słowo Szansa. Zabłąkać i natrafić na Galerię Sztuki, u schyłku wieku zdając sobie sprawę: to, co wisiało i wisi na ścianie w pańskim domu, to nie obraz i nawet nie reprodukcja. Sztuka istnieje, po prostu trzeba kiedyś się zatrzymać, aby ją zauważyć.
Lwów jednak jest perełką architektury. Schować się przed deszczem w jednym z kościołów, podnieść oczy do nieba i oniemieć patrząc na to piękno, uświadomiwszy swoją bezużyteczność oraz pośredniość przed obliczem Pana.
Zaprowadzić dziecko do muzeum, a nie do sklepu. Nawet jeśli nie ma go gdzie zostawić, bo ma wakacje. Pokazać mu, że ludzie kiedyś żyli bez reklamy. I nawet kiedy jest smutno, po prostu się idzie do jednego z tych barów, gdzie nawet gdy nie jest przytulnie i wśród znajomych są nieznajomi, a przy wejściu widać jakiś szyld z głupim napisem, - mimo wszystko panuje półmrok, i da się łatwo, bez fałszu, ani zbędnych ceremonii poważnie się upić. A potem obcować w towarzystwie do siebie podobnych. A jak nie, spokojnie, bez żadnego zmartwienia spędzić cały wieczór, myśląc o czymś swoim. Popijając piwo, można dosłownie przy sąsiednim stoliku zauważyć ludzi, którzy na żywo widzieli Paul'a McCartney'a.
Na prowincji jest bar „Flamingo" Ale do niego nie przychodzą turyści, muzycy i wykonawcy jazzowi, ani zwykłe osoby, z którym można ciekawie pogadać. W najlepszym przypadku jest tam dobre sztuczne oświetlenie i plastyk, siedzą mężczyźni z epoki gramofonów i z mistycznym poczuciem własnej godności oraz wewnętrznej równowagi palą tanie papierosy, piją piwo z wódką i grają w domino. W gorszym zaś - to dwie wymalowane i oblane perfumami matrony, między którymi stoi najtańszy koktajl, albo grupa nastolatków, głośno gadających w niezrozumiałym języku, zalewając się jakąś trucizną, i umiarkowanie się pocą. Można natrafić na spartańską wersję: po prostu „Kawiarnia", bez nazwy. Menu składa się z wina i „czanachów". W środku - ofiary alkoholizmu, inflacji i własnego pecha. Dekoracje mogą zaskoczyć nawet wyobraźnię osoby, która przyjechała z tajgi - Bejrut czasów wojny domowej.
Weekendy - to próżnia, pustota, gdzie jest cudze wesele, pogrzeb, strajk albo procesja absolwentów szkoły średniej po całym centrum - wydarzenie, które jest w stanie wyciągnąć na ulicę połowę mieszkańców miasta. To nie karnawał. Sto metrów do Opery, plac Rynek, otwarte bary, restauracje, po prostu przyjemne miejsca, i jeśli jeszcze możecie państwo pić i stać na nogach, wychodzicie na ulicy i próbujecie odetchnąć aromat dawnego Lwowa, zatopionego słońcem, ludźmi i gazami z potłuczonych „marszrutek". Wychodzicie na miasto, które obchodzi święto lata, życia, młodości i pieniędzy, miasto, w czyją duszę jeszcze nie wdarło się zmęczenie, rozczarowanie i jesień. Wychodzicie i czujecie głosy, jeszcze przeżywające karnawał piłkarski EURO 2008, słyszycie muzykę, płynącą z małych restauracji, wychodzących prosto na chodnik, dźwięk padającego na asfalt ciała, pijane głosy jego przyjaciół i aromat kawy.
Lwowianie mają szczęście, bo mają wybór. Nawet wtedy, gdy są tak leniwi, że nie chcą z tego wyboru skorzystać, przychodzą do domu i włączają telewizor. Gdyż nawet włączywszy telewizor zamiast rosyjskich seriali mają możliwość oglądać polskie, niemieckie czy francuskie kino w oryginalnym języku.
Na prowincji nie wszędzie jest telewizja kablowa, nie wszyscy mają anteny satelitarne, a jeśli mają zarówno jedno, jak i drugie, to z 40 kanałów 29 są w języku rosyjskim. Wiadomości światowe na BBC czy CNN ludzie nie tyle, że nie lubią, ile nie rozumieją, to wydarzenia z innej planety.
Zdjęcie ze strony https://www.promoroz.ru/
Tłumaczenie z języka ukraińskiego Iryny Duch