Kaktus
To cudo stało na półce jednego z działów supermarketu. Z daleka, a później z bliska, przypominało banalny kaktus. Pod nim był podpis, że jest to owoc. Znaczy to, że jego było można jeść. W jaki sposób? Dziewczyny w śmiesznych koszulach z logiem supermarketu nie wiedziały.
Musiałem zapytać stary dobry google, który wyjaśnił, że można jeść jądro, jeżeli przed tym ściąć kolce. Wychodziło jak z ananasem, kokosem czy nawet grejpfrutem - połowę trzeba wyrzucić. Płata za wybór, za możliwość otworzyć obcy daleki świat, spróbować jego dosłownie.
W epokę odkryć kulinarnych Ukraina weszła z poważnym opóźnieniem. Ale weszła. Takie rzeczy trzeba doceniać. Zdaję sobie sprawę, że temat odkrycia dziwacznych smaków, zapachów i aromatów to nie temat kosmiczny na skalę transcendentalności Galicji czy globalnego mitu o wielkim cesarzu Franciszku Józefie. Ale nie duchem jedynym żyje człowiek. Komuniści o tym dobrze wiedzieli. Związek Radziecki był zbudowany według zasady kastowej. Tylko bramini mogli pić rum i jeść foie gras. Tylko wierni niewolnicy mieli dostęp do dóbr materialnych wyższej jakości. Luksusowe mieszkania, specjalne jedzenie, sanatoria profilowe i obozy letnie, zamknięte oglądanie filmów.
Po raz pierwszy spróbowałem banany w wieku dziewiętnastu lat w dalekim Surgucie. W roku 1983 sprzedawano je tam na ulicy. Surgut stoi na rzece Ob. Wszystkie towary dostarczają morzem przez wielki północny szlak. Stąd nowozelandzka baranina, indyjski ananasowy dżem i adwokat.
Chodzi tu nie o banany, i nie o to, co było wtedy i teraz. Przyjście kapitalizmu pozbawiło nas upokarzającej zależności od różnego rodzaju „kierowników sklepów", z pomocą których można było „dostać" wszystko - od odzieży do jedzenia, lekarstw, książek i mebli. Nie trzeba jechać do stolicy (Moskwa, Kijów, Leningrad), aby kupić cytrusy, mandarynki i kiwi, szuby, buty i muzykę. W maleńkich centrach powiatowych już są sieci supermarketów. Ale to też nie wszystko.
System pozbawiał nas wielkiej części ludzkiego doświadczenia i wiedzy. „Święto, które zawsze z tobą": odległy w czasie Paryż „czytaliśmy". Ale jak pachną smażone kasztany na ulicy Saint Honoré? Jak smakuje w paryskich bistrach aperitif, absynt, kalvados? Jakie są w rzeczywistości lody włoskie, czekolada belgijska i herbata z wyspy Jawa?
Żeby nie brzmiało tak banalnie, konkretny przykład. Tylko głuchy nie słyszał i ślepy nie czytał o cukierni Zalewskiego i o tych smakołykach, które tam sprzedawano. Jest to organiczna część historii Lwowa. Bez niej nie potrafimy istnieć. Zupa grzybowa, bigos i placek z rabarbaru, plus panny na bambetlach i oficerowie w burdelach - to wszystko stąd, z konkretnej przeszłości. Uliczny fast food hot dogów i big maków - to Lwów epoki Internetu.
Jest on różny w różnych czasach. Za czasów ZSRR człowiek, który specjalizował się na roślinach okopowych, pracował w sklepie „Warzywa". Dawaliście jemu siatkę, on nabierał towar i ważył. Na pytanie „A po co mi ziemia wraz z pomidorami", odpowiadał: „Niech pan sobie wysypie w wazony". Ku radości kolejki mogliście państwo zrezygnować z zakupu i pójść sobie bez pomidorów. Na targu (mimo to, że były lepszej jakości i bez ziemi) one kosztowały zbyt drogo. Smak tych pomidorów to smak tego miejsca i czasu.
W 1993 roku mój pierwszy profesor uniwersytecki z Ameryki po roku pobytu we Lwowie na pytanie, co jemu najbardziej brakuje odpowiedział: «? would kill for real hot dog» (Zabiłbym za prawdziwego hot doga). Jemu brakowało we Lwowie wielu rzeczy - klubów dżezowych, baseballu i futbolu amerykańskiego, świeżej prasy, obcowania z przyjaciółmi. Ale tutaj istniała chociażby jakaś alternatywa: telefon, listy, telewizja satelitarna, Opera Lwowska - demokratyczna i niedroga, radio, muzyka, alkohol można było kupić. Ale co się tyczy hot dogu, tutaj był całkowity pech. W końcu okazało się, że najgłębszy sens hot dogu polegał na specyficznym ketchupie, którym polewają te kulinarne „arcydzieło" w jego Kansas-City.
Na poczuciu miejsca i czasu, przynależności pewnego produktu do pewnego miejsca i czasu można budować kampanie reklamowe i zarabiać wielkie pieniądze w nasz czas turystyki globalnej i handlu. Lwów, przez który idą-jadą turyści, plac Rynek i słowa przewodnika „wszędzie wypić kawę". Ci ludzie są przekonani w unikalności lwowskiej kawy i atmosfery kawiarni. Przekonania, wiedza i kompleksy - to nie dziwaczność, dzisiaj to przemysł.
Racjonalność tytułu „kawowa stolica Ukrainy" nie ma żadnego znaczenia. Ludzie przyjeżdżają z daleka odpocząć, im potrzebne są show, mit bajka o cesarzach, mnichach, powstańcach, kawie i piwie. Im potrzebne są „średniowieczne obiady" w zamku Oleskim, a nie koncerty klasyki. Nawet jeśli to na granicy niesmaku, elementarnej moralności czy pamięci zmarłych.
Turyści - to pieniądze. I miasto ma zarabiać na swej historyczno-kulinarnej sławie. Tak, jak to robią nie tylko europejskie historyczne miasta. Tak, jak to robi handel i farmacja z ich prastarymi przepisami nalewek, balsamów, gorzałek i innych smakołyków.
Tłumaczenie z ukraińskiego Ołeha Ducha